Bieszczady są prawdziwym złodziejem serc. Nie tylko zauroczą malowniczymi widokami i pięknymi trasami, ale również wprowadzą sielankowo-biesiadną atmosferę miedzy ludzi, którzy już w trakcie powrotnego pakowania będą tęsknić.
Ten tekst jest pierwszym o naszej przygodzie w krainie, która tak wiele nam zaoferowała. Nie sposób odnieść się do niej nie wielopoziomowo. Dlatego, abyście mogli lepiej poczuć nasze doświadczenia, przygotujcie się na nieco dłuższą lekturę składającą się z trzech części.
Idealna czytanka w czasie podróży, którą można przeczytać na przykład w takim Multivanie, które woził nas i nasze sprzęty dzięki uprzejmości Łukasza z Finwood. Co otworzyło nam nieco szersze pole do popisu, niczym drzwi, które ze starannością są tworzone przez jego spracowane ręce.
W dziewiątym miesiącu dzieją się niezwykłe rzeczy.
To czas przyjścia dzieci na świat, a w ich późniejszych latach pierwsze pójście do szkoły. Nasze wydarzenie nie było może tak spektakularne, lecz biorąc pod uwagę głęboko zakorzeniony słomiany zapał w każdym z nas, to było to przeżycie warte odnotowania.
We wrześniu minęło dziewięć miesięcy, od kiedy połączyliśmy w trójkę siły, by tworzyć Gravelowe Beskidy (tutaj więcej przeczytasz o początkach projektu). Jak pewnie zauważyliście, jest to raczej płynięcie po żwirowych falach wznoszących i opadających, niż wieczna wspinaczka po drabinie sukcesu. Tym razem dopłynęliśmy do wyspy bieszczadzkiej, na której zatrzymaliśmy się na trzy dni.
Odkrywanie nie tylko terenów przyrodniczych.
Jeżeli porównamy podróż do garnka zupy, to jednodniowe wycieczki są zebraniem oczek z rosołu z dodatkiem świeżej pietruszki. Dwudniowe wyprawy z nocką na łonie natury, to już sięgnięcie chochlą głębiej po kilka nitek makaronu i kawałki marchewki pokrojonej w kostkę. A im dalej jedziemy, tym głębiej do naszej zupy sięgamy.
W ten sposób zobrazować można każdą wyprawę, która dostarczyć może nam różnych wrażeń. Te bywają płytkie i oczywiste, a niekiedy głębsze i okrutne. Takie niestety jest nasze życie, które bywa nieprzewidywalnie piękne, nawet jeżeli wmieszane są w nie te słabsze i bolesne okresy.
Po zdarciu z siebie codziennej otoczki człowieka pracującego, wiecznie zagonionego, mogliśmy nieskrępowanie pokazać swoje prawdziwe ja. Tylko nie zrozumcie mnie źle, nie chodzi o ukrywanie czegoś na co dzień. Bardziej o odkrywanie cech, których w normalnych, standardowych sytuacjach nie poznamy u drugiego człowieka. A te miały miejsce na naszym wyjeździe i chęci kolejnych wyjazdów, jasno mówią, że nie zawiedliśmy się na sobie ani trochę.
Człowiek to zwierze stadne.
Jak bardzo bym nie lubił samotnych włóczęg, to wspólne przeżywanie przygody, dzielenie się radością, jest mi bardziej potrzebne niż się tego spodziewałem. Myślę, że tak ma większość z nas i nie jestem wyjątkiem. Piękne widoki, wspaniałe szutry, pyszne jedzenie i niezapomniane atrakcje, byłyby niczym wielkim w naszej pamięci, bez ludzi w nich uczestniczących. Zarówno tych spotkanych na drodze, jak i będącymi przy nas.
Twierdza, do której prowadził rząd drzew.
Czy to już starość i wynikające z tego wygodnictwo? Na szczęście nie, bo każdy z nas mniej lub bardziej oswojony jest ze spaniem na łonie natury w namiotach, hamakach czy też ogólnodostępnych chatkach. Wychodzimy jednak z założenia, że skoro jest możliwość, to z niej korzystamy. Nigdy nie wiadomo, kiedy nastąpi kolejna okazja, a życie w pełni możliwości chłonięcia go, wcale nie jest aż takie długie.
Domek, jaki mieliśmy do dyspozycji, był naszym zamkiem otoczonym przyrodniczą suchą fosą z dala od szarej i głośnej cywilizacji. To w nim się wszystko zaczynało i kończyło w ciągu dnia, a noce pod gwieździstym niebem nie bywały przespane w całości. Nie mogły być.
Będąc myślami w tamtym miejscu, ślemy wielkie podziękowania do Michała za możliwość skorzystania z tego uroczego zakątka. Idealnie to miejsce łączy się także z jego pasją zawodową — masażysta i szkoleniowiec. Zazdrościmy miejsca do prowadzenia szkoleń 🙂 (tutaj je znajdziecie)
Pora na prawdziwą jazdę.
Wszystko pięknie ładnie, lecz co z jazdą? A tej nie brakowało, chociaż nasycić się nie sposób było. O tym jednak, jak lecieliśmy jak dziki przez lasy „po pas” w błocie, zjeżdżali po najsłynniejszych serpentynach w Polsce i podjeżdżali nachyleni ponad 20 procentowo, przeczytacie w kolejnym artykule.