Wprost z delegacji na mazurskie szutry

Czy wyruszę na pierwszą w tym roku krótką wyprawę bikepackingową? Tego nie byłam pewna do ostatniej minuty spędzonej w pracy. A każda minuta opóźnienia utwierdzała mnie coraz bardziej w przekonaniu, że bez sensu jest wyruszać na sam wieczór.

Finalnie, siedząc w aucie po godzinie 17, widząc z tyłu zapakowany rower i wrzucone torby rowerowe 'tak na wszelki wypadek, a poza autem – słońce chylące się ku horyzontowi, piękną przyrodę wokół siebie i prognozę pogody pokazującą kolejne dwa dni słoneczne, pomyślałam:

„Że jak?? Bez sensu wyruszać?? Głupia jesteś czy co?! Jesteś w delegacji na drugim końcu Polski, na Mazurach, o których zjeżdżeniu marzyłaś tyle czasu. U klienta, który ma swoją firmę w miejscowości, przez którą przebiega Twoja długo oczekiwana trasa i bez sensu wyruszać??

Tak, idiotyczne myśli czasem człowiek ma. Wróciłam więc do gospodarza agroturystyki, w której spałam ostatnie noce (szczerze polecam – bardzo ciekawe miejsce pod względem historycznym i przemiły gospodarz o stu talentach – Miejsce Mocy), aby zostawić u niego samochód. Przypięłam torby do roweru, uruchomiłam gpxa z edycji 2022 Great Lakes Gravel, dosiadłam konika i podjechałam przed siebie. Nagle wszystkie wątpliwości uleciały gdzieś wraz z pędem powietrza, a ciało wypełniło uczucie całkowitej wolności.

Poznanie prawdziwego oblicza Mazur

Dotychczas byłam może ze 2 – 3 razy w tym regionie, zawsze w charakterze typowej turystki – dojazd autem nad jezioro i pobyt nad nim. Jedyne, co pamiętam, to piękne wiejskie domki z widokiem na jeziora, a pomiędzy nimi kręte wąskie, ale dobrej jakości drogi, bez poboczy dla pieszych, za to ze szpalerami drzew, które na południu Polski namiętnie się wycina, bo są niebezpieczne.

Tym razem, jadąc po kresce ultra-wyścigu poznałam prawdziwy obraz Mazur… Weszłam tam drzwiami kuchennymi. Jechałam przez pola, lasy, wzdłuż linii niezagospodarowanych (pewnie z racji mulistego brzegu czy gęstego sitowia) jezior, przez wsie maleńkie, od gospodarstwa do gospodarstwa, które oddzielały kilometry pól. I wówczas to, co zobaczyłam, uświadomiło mi dojmująco, jak bardzo różnił się obraz Mazur stworzony w mojej głowie z perspektywy fotela samochodu czy łódki na jeziorze od obrazu, który widziałam teraz.

Z jednej strony ta rzeczywistość wzbudzała miłe wspomnienia własnego dzieciństwa spędzonego w mojej wiosce na Jurze – niespieszne, wiejskie życie, blisko natury i zwierząt, a z drugiej – duży smutek: domy gospodarzy były często małe, z obsypującym się tynkiem, zabudowania gospodarcze z zapadającymi się dachami, z zaniedbanymi ogródkami i co dla mnie najgorsze – z psami uwiązanymi często na bardzo krótkich łańcuchach do ich bud. Był to obraz Polski, jaki pamiętam sprzed 35 lat…

Ludzie, których mijałam z rzadka, wyglądali na zabiedzonych, podobnie umorusane dzieci, które – widać jednak wynalazki naszych czasów tam zaczynają wciekać – jeździły na elektrycznej hulajnodze czy bawiły się telefonem. W takiej atmosferze jechałam, mocno przejęta tym wszystkim, aż dotarłam na miejsce startu wyścigu – było to pole namiotowe, jeszcze nieczynne, lecz z już kręcącymi się ludźmi, którzy tam też mieli swoje lub wynajęte domki. Tutaj miał być mój pierwszy nocleg, jednak po objechaniu całego terenu, spoglądaniu w okna i tarasy rozświetlone modnymi teraz żarówkami emitującymi ciepłe, żółte światło, wyłapaniu urywków rozmów i strzępków śmiechów, zrobiło mi się samej markotnie, więc zawróciłam i pojechałam dalej szukać dla siebie czegoś w ciszy.

Zapomniana sztuka odpoczynku

Było już po 22 i skręcając w węższą gruntową dróżkę, zatrzymałam się na brzegu lasu. Gdy rozbijałam namiot za jedną linią krzewów, niestety okazało się, że tą dróżką jeżdżą auta, co wzbudziło we mnie niepokój. Mimo to rozpaliłam małe ognisko, żeby podciągnąć morale. Po kolacji zamknęłam wejście namiotu, wskoczyłam do śpiwora, a otulające ciepło i zmęczenie spowodowało, że zasnęłam w parę sekund. Budzik nastawiłam na 5., żeby zwinąć manatki, zanim znów ruch się wzmoże, jednak odczuwalny rano na policzkach ziąb skutecznie zabijał motywację do wygrzebania się z ciepłego śpiwora…

Wtedy pomyślałam, że w sumie to przecież nikt mnie nie goni, trasę mogę skrócić i z takim chilloutem w głowie zasnęłam na kolejne 3h… Następnego dnia sprawdziłam, w którym miejscu moja trasa krzyżuje się z Mazurską Pętlą Rowerową, aby w ten sposób śmignąć na północ, odcinając cały wschodni odcinek mojej zaplanowanej wcześniej drogi. Kiedyś dokończę tą część trasy, a teraz ruszyłam z ciekawością, jak wygląda infrastruktura tej nowej MPR (bo w netach różne opinie można znaleźć). Ja trochę jednak wypaczone zdanie mogę mieć, bo w różnych sytuacjach już zdarzyło mi się być z rowerem. Więc dla mnie to po prostu dobrze przygotowana droga rowerowa. Na pewno rodziny z małymi dziećmi i starsze osoby bez problemu to przejadą (o ile można uznać, że cała trasa tak wygląda, jak odcinek, którym jechałam).

Gdy zbliżała się kolejna noc, a ja nadal nienasycona spaniem przy brzegu zacisznego jeziora, uświadomiłam sobie, że każde mijane jezioro: jest zarośnięte sitowiem i ma mulisty brzeg, albo jest piękny piasek, ale wówczas jest to w okolicy zamieszkałej i domy stojące przy brzegu mają ogrodzenia zawłaszczające cały brzeg. W końcu natrafiłam na MOR (pomimo pierwszego skojarzenia, że to skrót od hiszp. morir – umrzeć, był to skrót od: Miejsce Odpoczynku Rowerzystów). Znów nie bardzo mi to odpowiadało, bo pewno ktoś tu może się włóczyć, ale liczyłam na to, że lokalizacja nad jeziorem w środku lasu plus jeszcze nierozpoczęty sezon dadzą mi raczej spokojną noc. Ostatni dzień oznaczał już powrót do auta. Niby prosta sprawa, ale pogoda postanowiła, żebym się nie nudziła i zapewniła jazdę pod silny wiatr. Szczęśliwie po zakończeniu mojej tułaczki czekały na mnie długie godziny odpoczynku w fotelu auta.


Anna Niedźwiedzka
Anna Niedźwiedzka
Artykuły: 2