Samotne włóczęgi są niezwykłe, pozwalają na pełną kontrolę nad każdym aspektem naszej podróży: snem, trasą, postojami i osobistymi kaprysami. Nie ma konieczności konsultowania się z nikim ani zawierania kompromisów.
Jednak tym razem postanowiliśmy dołączyć do większej grupy entuzjastów kolarstwa, tym bardziej, że cel był szczytny – Zimowej Sztafety Wisła 1200 na rzecz Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy.
Bez pośpiechu, lecz z dobrym tempem.
Zawody składały się z 8 etapów, a my dołączyliśmy na ostatni, rozpoczynający się w Goczałkowicach i kończący w Wiśle. Naszą podróż wystartowała o godzinie 10 rano w towarzystwie około 30 innych uczestników. Początkowo ruszyliśmy spokojnie, ale wkrótce znaleźliśmy odpowiednie, żwawe tempo, które okazało się kluczowe wobec dzisiejszych warunków.
Dlaczego tempo było tak istotne? Ponieważ pogoda była surowa – mróz, śnieg i lód pokrywający niejedną ścieżkę, którą mieliśmy pokonać. Im bliżej Wisły, tym bardziej temperatura wydawała się spadać.
Trasa przygodowa+
Trasa była na większości odcinków przyjemna, choć pojawiły się wyzwania w postaci wertepów, kretowisk i licznych dziur na wałach wiślanych. Jednak to właśnie te trudności sprawiły, że nasza wyprawa stała się prawdziwą przygodą, klasyczną „Pachulszczyzną„.
Dla mnie ta wyprawa była jeszcze bardziej „ekscytująca”, ponieważ wkrótce po starcie zepsuł się mi tylny hamulec, zostawiając mnie z samym przednim na pozostałe 90 kilometrów trasy. Nawet nie pytajcie, co działo się w mojej głowie podczas zjazdów po oblodzonych drogach – myślałem jedynie, jak upaść, aby uniknąć poważnych obrażeń. Na szczęście los był łaskawy, a zakończyłem ten dzień bez żadnej gleby.
Iwo także miał swoje wyzwania. Nasz kolega, który zazwyczaj dysponuje pełnym arsenałem rowerów, wybrał się na trasę na rowerze górskim. Jego grube opony 2.2 cala były świetne w terenie, ale na asfalcie nieco go spowalniały, szczególnie podczas powrotu. To jednak był kompromis, jaki musiał podjąć. W miarę upływu czasu opadająca sztyca i ograniczona skuteczność amortyzatora przy większych nierównościach, tylko dodawały wyzwania podczas naszej walki z kaprysami pogody.
Grzesiek z kolei nie miał żadnych problemów z wyposażeniem ani sprzętem. Jest niezwykle wytrzymały, albo tak bardzo zżyty z rowerem, że potrafiłby pokonywać trudności bez problemów nawet na dwóch kapciach. Nowe błotniki solidnie zamontowane na trytytki, wydawały się również dobrze spełniać swoją rolę. Wreszcie, po dniu pełnym wyzwań, mógł wracać do domu wyglądając przynajmniej w miarę przyzwoicie, szczególnie od tej mniej reprezentacyjnej strony.
Ale wracając do samej jazdy…
W Wiśle na finiszu mieliśmy zapowiedziany wjazd pod scenę, gdzie Leszek Pachulski mógł zabrać mikrofon, aby uświadomić przybyłe tłumy, kto i dlaczego w taką pogodę z własnej woli wybrał się nie na narty, lecz na rower. Klasycznie fotki były, lecz o autograf nikt nas nie pytał. Pewnie zapomnieli kartek i długopisów…