Hałduro to moim zdaniem jedna z najciekawszych imprez rowerowych w południowej Polsce.
Wyścig przeznaczony dla graveli i MTB odbywa się w sercu Górnego Śląska, a trasa przebiega przez typowe elementy lokalnego krajobrazu, kształtowanego przez przemysł od dwustu lat.
Idea wyścigu jest daleka od idealnych i szybkich szutrów, choć parę takich odcinków się znajdzie. Królują przede wszystkim ścieżki, leśne dukty, kładki czy kosmiczne krajobrazy hałd poprzecinane wąwozami i śladami motocrossu. W tle zawsze bliżej lub dalej zobaczymy kopalnie i inne zakłady przemysłowe, zarówno czynne jak i zamknięte lata temu. Ten ekstremalnie przetworzony i rekultywowany teren jest ciekawy dla eksploratorów historii, ale ma także wielki potencjał rowerowy.
Nigdy nie jest wystarczająco dobrze, aby nie mogło być jeszcze lepiej
Tegoroczna edycja moim zdaniem wypada najlepiej ze wszystkich dotychczasowych (to trzecia, czwarta jeżeli uwzględnimy Trzy Hałdy Race – protoplastę pomysłu). Dzięki nowym elementom trasy i poprawieniu kilku wątpliwych segmentów. Co nie znaczy, że trasa była idealna, mniej doświadczonym zawodnikom mocno dała się we znaki. Ze względu na wielki stopień zurbanizowania okolic wyznaczenie śladu było zadaniem karkołomnym, a ruchliwe ciągi komunikacyjne wymusiły pewne kompromisy – niekiedy ścieżki są kamieniste, zarośnięte czy błotniste, jednak czuć zawsze wielką wiedzę i znajomość terenu organizatora. Marcin i Marek odwalili kupę dobrej roboty, zresztą jak zwykle.
Przebieg imprezy
Co do samego przebiegu Hałduro, ze względu na późne zapisanie się, startowałem z ostatniej grupy, co w sumie bardzo mi pasowało. Starty co 10 minut dawały dobre rozproszenie zawodników na trasie. Początkowo tempo wydawało mi się niskie i nie doganiałem w zasadzie nikogo z poprzednich grup. Z czasem i coraz lepszym rozgrzaniem, nawet na trudniejszych segmentach starałem się utrzymywać średnią, co wreszcie zaskutkowało mijaniem pojedynczych osób. Około czterdziestego kilometra zaczął się trudniejszy teren ze ścieżkami pod Łaziskami Górnymi. Coraz więcej zawodników miało problemy utrzymać tempa na błotnistych traktach oraz niechlujnie wysypanych kamieniem leśnych drogach. Tutaj kłania się niestety kwestia dopasowania roweru, pozycji, z czym większość początkujących ma problemy, później przeradzające się w ból.
Ja po latach eksperymentów w końcu doszedłem do pozycji optymalnej do szybkiej terenowej jazdy i mój wściekle zielony przełaj mimo dość agresywnej geometrii był komfortowy przez większość wyścigu. Pamiętałem też o zasadzie „na przełaju to Ty jesteś zawieszeniem” i wiele przeszkód pokonywałem ledwo co stykając się z siodłem. Zastosowałem także lekkie przełożenia (30/36t) wskazane do podjechania na wszystkie hałdy na trasie. A te były zlokalizowane dopiero na drugiej połowie trasy.
Każda z hałd jest trochę inna – Skalny jest zrekultywowany, pokryty trawą, to popularny cel wycieczek, punkt widokowy. Waleska – znacznie starsza, pochodzi z czasów dość wczesnego górnictwa XIX wiecznego. Jest niewielka, lecz stroma z charakterystycznym przesmykiem. Suszec – to duża a przede wszystkim stroma i dość świeża hałda zaraz przy nieczynnej od paru lat kopalni Krupiński. Tutaj nadal zachodzi rozmywanie przez deszcze i miejscami spora grząskość terenu. Mnóstwo jest także śladów po motocrossach i autach terenowych. Widok ze szczytu podobnie jak na Skalnym, zapiera dech w piersiach, jednak na wyścigu raczej było to mgnienie oka, stąd na pewno tu wrócę. Ostatnią hałdą była ta na Panewnikach. Dawniej potężne składowisko na terenie po piaskowni, obecnie znika stopniowo ze względu na pracę zakładu Haldex. Odpady górnicze są tutaj sortowane i odzyskiwane w postaci miału węglowego oraz kruszywa pod budowę dróg. Przejazd przez ten teren był wyjątkową okazją, gdyż na co dzień zakład jest niedostępny dla osób postronnych. Końcówka wyścigu z wyjątkiem paru kamienistych odcinków była już dość płaska i poprowadzona po ścieżkach w Mikołowie i Rudzie Śląskiej przez urokliwe lasy z ostatnimi widokami na przemysł.
Do końca dojeżdżałem sam, dość mocnym tempem, które dodatkowo zaognił widok jakiegoś kolarza na horyzoncie, parę kilometrów od mety. Podjąłem pościg i dogoniłem ofiarę tuż przed wjazdem do Chudowa. O ironio, okazało się, że był to po prostu przypadkowy kolarz na szosówce… Na mecie czekał już posiłek, organizatorzy, paru zawodników oraz kilka stoisk sponsorów. Między tym także mała część ciekawej kolekcji Kacpra Dudy w postaci dwóch rowerów torowych z dawnych lat, żeby było na czym zawiesić oko.
Kilka słów na zakończenie
Podsumowując wynik, udało się zająć dziewiąte miejsce z czasem 4:37 na 45 zawodników, którzy ukończyli wyścig. Godzinę za zwycięzcą, półtorej – dwie godziny przed końcówką. Kilkanaście osób wycofało się z różnych względów na trasie. Trzeba zaznaczyć, że Hałduro to impreza dla raczej doświadczonych zawodników – sam wspominam poprzednie swoje edycje boleśnie – czy to ze względu na kondycję, czy ból w czasie jazdy. Trzeba być przygotowanym na ponad 110 km intensywnego wysiłku, manewrowania, unikania przeszkód. Niegłupim wyjściem jest rower MTB, który nieco ułatwi pokonywanie cięższych segmentów, jednak miejsc, gdzie sztywny gravel go objedzie, jest równie dużo, więc wybór roweru nie stanowił bezwzględnie o wyniku. Udział w tej imprezie polecę każdemu ambitnemu amatorowi, tym bardziej jeżeli jest zainteresowany regionem. Odradzę natomiast początkującym – teren, długość i podjazdy są znacznie trudniejsze niż by na to wskazywały statystyki ze Stravy. Jednak ze względu na unikatowy charakter i ideę polecam odwiedzenie, chociażby paru najmocniejszych punktów jak hałdy czy lasy pod Rudą Śląską w ramach własnej wycieczki, czy ustawek organizowanych przez twórców wyścigu w sezonie.